Jest piękna pogoda. Słoneczko świeci, delikatny wiaterek, temperatura oscyluje koło dwudziestu pięciu stopni Celsjusza. Jest to idealny czas na to, by wyjść na działkę i aktywnie spędzić czas z Żoną. Wiadomo, że najpierw kawusia albo jakaś melisa lub mięta, potem chwila na naśladowanie gruszek, czyli leżenie w trawie w ciepłych promieniach słoneczka. Inaczej rzecz biorąc: błogie nic nierobienie. Relaks w pełnym wymiarze. Nic nierobienie mnie osobiście w niczym nie przeszkadza. Moja Ukochana Żona, Aneta również lubi słoneczko, a i ono odwdzięcza się Jej piękną opalenizną. Lubimy spędzać ze sobą czas. Jak każda kobieta, również Ona idąc na działkę zakłada praktykowanie naśladowania gruszek w trawie, ale zaraz potem w głowie pojawia się cały front robót, które trzeba wykonać, żeby ogród pięknie wyglądał: plewienie, przycinanie, obrywanie przekwitniętych pąków kwiatów, przesadzanie, bo w tym miejscu roślinka nie bardzo rośnie, koszenie trawy, doglądanie warzyw, itd… Bóg mówi przez wydarzenia dnia i możemy podzielić się z Wami tym, co wyszeptał nam na ucho przy koszeniu trawy.
Wiadomo, że koszenie małych areałów trawy nie wymaga zbyt skomplikowanego i drogiego sprzętu. Wystarczy w sumie kosiarka, spalinowa lub elektryczna i jakaś podkaszarka (kosa żyłkowa), aby usunąć to z czym kosiarka sobie nie radzi, czyli okolice pni drzew i krzewów lub gęstsza obsada. W tym dniu moja Anetka zaangażowała mnie w pracę z kosą żyłkową. Miałem, potocznie mówiąc: oblecieć zakamarki, zanim moja Ulubiona zacznie kosić. Żona lubi kosić. Widok świeżo skoszonego trawnika i jego zapach wprawia ją w dobry nastrój. I co? Pracuję sobie. Zaczynam od większej przestrzeni i koszę to, co trzeba. Potem przechodzę pod drzewa owocowe i krzewy. Właścicielka działki, przyjaciółka Żony, Marzena ma taki zakątek, gdzie jest dość ciasno i praca kosiarką jest tam mało komfortowa, dlatego kosa elektryczna jest najwłaściwszym narzędziem, aby w tym miejscu zrobić porządek z trawą. Wiadomo, że mężczyzna jest specjalistą od trudnych misji i mnie przypadła ona w udziale. To był czerwiec albo początek lipca. Schylony i wpatrzony w zieleń rozpryskującą się pod wpływem rozpędzonej żyłki przykuł moją uwagę krzak agrestu. Jeden rzut oka, ale dalej koszę. Potem, trzymając załączoną kosę w pół pokosu przyglądam się uważniej tym małym już bordowym kuleczkom wiszącym tuż, tuż koło wystających kolców krzewu. Wiadomo, że agrest ma kolce, ale to nieważne. Myśl mi przyszła do głowy: Pewnie dojrzały. Bordowy. Na pewno dojrzały. Słodki. Hm.., na pewno słodki. Nie, na pewno, to jest on słodziutki. Skosztować? Za chwilkę, jak skończę. Ale jeden tylko i dalej pracuję. I…. Kosa umilkła. Za to można było słyszeć mruczenie zadowolonego misia z konsumpcji miodo – słodkiego agrestu rozpływającego się w ustach. Nie wiem jak Wy, ale ja sobie mruczę, jak coś wyjątkowo przypadnie mi w smaku. Ja tego nie słyszę, ale moja Ukochana zawsze to słyszy. No tak to jest, że kobiety więcej słyszą i widzą, co zadziwia naszych Synów. Co się stało wtedy? Przeniosłem się do raju, zanim nasi Prarodzice skosztowali owocu, który ze względu na ich dobro nie był dla nich przygotowany. Przeszli ten sam proces myślowy, albo to raczej ja pokonałem tę samą drogę, co oni, od dostrzeżenia pożytecznego i na pewno smacznego owocu do zerwania go i poprzestania realizacji Bożego planu, jaki dla ich szczęścia miał przygotowany dobry Bóg. Ja tylko przestałem kosić, ale na podobnej drodze przebiega cały proces kuszenia i jako dzieci Maryi musimy być świadomi tych procesów, jakie dokonują się w nas, kiedy coś wydaje nam się być atrakcyjne, chociaż nie koniecznie musi być dla nas przygotowane i nam służące, aż do konsumpcji upragnionego owocu poprzez rozbudzenie myślenia o nim. Pojawia się wewnętrzny przymus, najgłębsza perspektywa, czyli odniesienie do Boga idzie na dalszy plan, bo realizacja naszej potrzeby staje na pierwszym miejscu jako konieczna, bez możliwości odroczenia jej zaspokojenia czy przemyślenia skutków jakie za sobą niesie konsumpcja “dobra” koniecznego. Zamykamy się w kręgu swoich potrzeb, stając się własnym bogiem decydującym o tym, co jest dobre, a co złe, ale jak widzimy samostanowienie już w raju skończyło się upadkiem. To chyba w skrócie historia chyba każdego naszego grzechu, niewierności czy lenistwa duchowego, zaniedbań miłości, czyli skąpej miłości, kiedy wybieramy mniejsze dobro świadomie.
Zacząłem sobie zadawać pytanie: Co jest moim agrestem? Co mnie odciąga od realizacji bożego planu na moje życie zawartego w powołaniu życiowym – małżeństwie, jak również w Kościele, w którym jestem żywą cegłą, cegłą, bez której ta Rodzina się nie obędzie w realizacji i posłannictwie jaki ma Kościół zrealizować we współczesnym świecie. Można powiedzieć parafrazując, że nikt nie jest samotną cegłą, bo każdy jest otoczony więziami, które utrzymuje i pielęgnuje, więziami domowymi, rodzinnymi, wspólnotowymi, zawodowymi, podwórkowymi, szkolnymi. W każdej z tych więzi realizujemy siebie w miłości i odpowiadamy za tych, których nam Bóg powierzył lub zadał jako relację wymagającą. Tym, co ma utrzymywać wszystkie cegły na swoim miejscu jest miłość Boga i plan realizacji i pielęgnacji tych więzi. Odkrywamy siebie oczyma Boga i każdy aspekt życia. Któż nam powie prawdę z rzeczywistą troską o nas jak nie Bóg, który powierzył nas Tej, która zrealizowała siebie w 100% w zamiarach Boga, Maryi. Czy szła tylko drogą łatwą, szybką, przyjemną? Nie. To pytanie o nasz agrest jest przecież przedmiotem naszych codziennych rachunków sumienia i zadawać je musimy sobie i Bogu, albo raczej rozmawiać z Nim o tej ważnej sprawie – 100% nas we wszystkim, co robimy.
Jesteśmy dziećmi Szensztatu, który nie jest domem dziecka, ale Rodziną rodzin. Tutaj nikt nie jest sierotą zapomnianą przez Wychowawczynię. To jest nasz rodzinny dom. Ona zna nas, każdego zna z Imienia i z historii życia, względem każdego ma indywidualny plan rozwoju i upragniony obraz nas w całej piękności naszej możliwej świętości. Bóg, używając nomenklatury szkolnej, jest Dyrektorem. On sam, osobiście uformował naszą Wychowawczynię, Maryję. Każdy program formacyjny ma swoje cele i środki konieczne do ich realizacji. Każdy wychowawca wie co i kiedy musi się wydarzyć i jakie umiejętności musi posiadać podopieczny, aby można było przejść do kolejnego etapu. Można to nazwać krokami milowymi, kiedy uczeń, dziecko potrafi płynnie ze zrozumieniem, swobodnie poruszać się w zagadnieniach i widzi ich realne zastosowanie, czyli teoria klei mu się z praktyką. Tym planem wychowawczym Maryi dla nas jest podróż w głąb Szensztatu, obejmująca kolejne kroki duchowe i praktyczne, rozumne poznanie i przywiązanie przez miłość wyrażającą się we wkładach do kapitału łask MTA, przez intymną nieustanną obecność serce przy Sercach i apostolat. Przed każdym z nas stoi to pytanie o nasze 100%. Tak jak kamień spadający w dół, spada całym sobą, tak Maryja chce naszego skoku wiary całym naszym rozumem, wolą i sercem. Może czasami odraczamy ten skok w objęcia Ojca, bo w te objęcia chce nas pchnąć Maryja, abyśmy byli jak Ona, szczęśliwi. To nie wyrok ani egzekucja. Dla starego człowieka w nas, który lubi “święty spokój”, wygodę i neutralność, może to być wyrok skazujący na obumieranie, aby zajaśniał w nas, we mnie i w Tobie, sam Chrystus. Jest to wybór definiujący naszą przyszłość, naszą wieczność.
Czy wierzę, że Bóg chce okazywać mi miłość i utwierdzać w Jego miłości przez ulubione dzieło Maryi jakim jest Szensztat? Czy ufam Maryi, że Ona chce i może mnie uformować na obraz Jej Syna, Jezusa? Czy chcę wejść z Maryją i Ojcem Józefem Kentenichem na tę pogłębiającą mnie drogę formacji, abym był oczyszczonym i zdolnym do świadectwa naczyniem miłości, skutecznym narzędziem w ręku Maryi? Pytania są celowo postawione w ten sposób. Są tylko dwie odpowiedzi: tak lub nie. Tak, Szensztat naszym domem, nasz dom stanie się Szensztatem, stanie się Szensztatem przez nasz wybór. Jako wolni ludzie, wolni wioślarze, jesteśmy wychowankami Szensztatu i w każdym z nas, chociaż każdy z nas jest inny, widać inny rys Maryi jaki już jest lub będzie widoczny gołym okiem, jaki sobie przyswoiliśmy i uczyniliśmy lub uczynimy naturalnym sposobem funkcjonowania. Ona, można powiedzieć, że pozdrawia w nas tego nowego człowieka. To nowe jest pociągające, chociaż jest ukryte i odkrywane przed nami w zaproszeniach jakie Maryja kieruje do nas.
Nasz przeciwnik diabeł wie, czym jest Szensztat i jakie spustoszenie Maryja sieje w jego dziełach przez drogę małych ofiar, jakie w Jej dłonie składają nieustannie Jej dzieci. Syczy na Jej widok i widok Jej dzieci. Cóż zatem robi, aby nas zniechęcić? Wzbudza w nas obawy i lęk przed drogą miłości będącą lekiem. Co będzie nam sączył do ucha? Nie teraz, później. Nie warto, bo nic z tego nie będzie. To zbyt piękne, aby było możliwe, bo życie to nie jest bajka. Nie dasz rady! Ludzie będą Cię wytykać palcami. Po co od razu tak radykalnie? Po co ludziom się narzucać? Wiara to tylko twoja prywatna sprawa. Taki grzesznik?! Ideały, dobre sobie! Samowychowanie i co jeszcze?! Systematyczna spowiedź i kierownictwo, yhm ja!1 Pisemna samokontrola, kto to wymyślił? Perfidia w pełnej postaci. Cynik i gbur bezduszny. Jeżeli podobne wątpliwości i buntownicze myśli pojawiają się w kontekście drogi formacyjnej Szensztatu, to ktoś próbuje Tobą manipulować, bo morderca chce abyś pozostał BMW.
Maryja chce i pragnie, woła i nęci, zaprasza i proponuje. Chce gorących serc naszych. Maryja nie pyta, czy dasz radę, bo to jest Jej pragnienie, a za Jej pragnieniami podążają łaski. Maryja pyta, czy chcesz? Znowu podobnie postawione pytanie. Spójrzcie w Jej oczy w Sanktuariach domowych lub w Sanktuariach filialnych i Jej odpowiedzcie. W drogę. Czas nagli.